czwartek, 17 lutego 2011

Strefa grozy

Universidad de Sevilla jest miejscem z gotyckiej powieści. Mianowicie, ma strukturę fraktala: z zewnątrz ograniczony, od wewnątrz – nieskończony. Niezależnie którą z bram wejdziecie, wcale nie jest oczywiste, że uda wam się wydostać. Zakręcające szerokie marmurowe schody omamią waszą orientację względem kierunków świata, a identyczne korytarze poddadzą w wątpliwość wasze zdrowie psychiczne. Żywy obraz Eshera (o dziwo to całkiem w temacie, bo skubaniec nawiedził Granadę, a to niedaleko), mogliby tu Incepcję kręcić. Raz spróbowałam zejść jakimiś mniej imponującymi schodami na uboczu i znalazłam dodatkowe piętro, a na nim – katedrę wydziału-widma. O, a to wszystko nawet nie wspominając o zajęciach istniejących w planie i na stronie, a w rzeczywistości będących upiorami swej dawnej egzystencji, snującymi się smutno po zimnym, kamiennym mauzoleum. To nie koniec gotyku. Gdzie się nie ruszyć, wszędzie doppelgängery. Facet w ksero wygląda jak Vince Vaughn, tylko trochę chudszy. Na zajęciach natknęłam się na młodszą wersję Josepha Fiennesa. A ten Włoch, którego poznałam w poniedziałek, wygląda kropka w kropkę jak Adonis. Ten z mitologii, tak.

Sewilla to Andaluzja, a Andaluzja to Hiszpania, ergo: ciepło tu. Jednak jakimś cudem Uniwersytet emituje iście grobowe tchnienie. Po godzinie spędzonej nad puzzlami z planu zajęć człowiek naprawdę rzewnie wspomina rękawiczki. Jakimś dziwnym trafem w poniedziałek padał również deszcz, zatem gdy wracałam z Uniwersytetu i mój przenośny sprzęt grający podarował mi piosenkę zatytułowaną wdzięcznie i optymistycznie Rainy Monday, przeżyłam moment iście romantyczny, z otoczeniem będącym odbiciem uczuć bohatera. Ale mi się poprawiło, kiedy zobaczyłam to:



Jeżeli nie jesteście w stanie oczkami zumzumować, jest to kościół nieopodal miejsca mojego obecnego pobytu, a raczej jego czubek (kościoła, nie miejsca pobytu), a na czubku tym macie szansę zaobserwować przedstawicieli gatunku Ciconia ciconia. Także spieszę poinformować, że wiosna do Polski idzie, tylko powoli i zygzakiem.

Swoją drogą, sam fakt, iż w Sewilli PADAŁO niejako sprawił, że poczułam się tu trochę lepiej. W końcu jednak jest to jako-tako normalny kraj, zdarza się tu niespodziewana woda. To miejsce nie składa się ze słońca i pomarańczy na średniowiecznym bruku, mają też pomarańcze pływające w kwietnikach wypełnionych deszczówką!

Jedną z rzeczy, które wielbię w Universidad de Sevilla nieskończenie i bezwarunkowo jest fakt, że każde zajęcia trwają jedynie godzinę zegarową. Co więcej, nigdy nie zaczynają się punktualnie, albowiem w rozkładzie nie ma przewidzianego czasu na przerwy, także mój horario rzecze między innymi: 10-11 – Morfosintaxis Inglesa; 11-12 – Fuentes Culturales, etc. Znaczy to, iż nie dość, że jest pozostawiony margines błędu potrzebny profesorowi na stateczne przedryfowanie z jednej strony fraktala na drugą, ale też nikt nie patrzy wilkiem na studenta, który luźnym leszczem wkroczy do sali nawet dwadzieścia minut po ustalonym czasie rozpoczęcia zajęć. Mañana, zaiste.

Mam sześć zajęć. Są to przeważnie trojaczki co znaczy, że mam z nimi do czynienia więcej niż raz w ciągu tygodnia pracy. Ustalenie ich i zagonienie mniej lub więcej w okolice zagrody zajęło mi parę chwil. Od tamtej pory mój plan zajęć miał się dobrze, leżał spokojnie ułożony, jak wieloelementowe puzzle ukończone i włożone w antyramę. Natenczas onegdaj, w połowie tygodnia rozpoczęłam wiwisekcję ostatniego, szóstego zestawu trojaczków. Co nie okazało się takim dobrym pomysłem. Otóż dzieciątka te, z których jedno ma na imię Critica, drugie Literaria, a trzecie Inglesa, okazały się być podrzutkami straszliwymi. Nie dość, że nie spełniały oczekiwań, to jeszcze piły, paliły i rozprawiały o poststrukturalizmie. Jako że nie cierpię tego rodzaju pseudofilozoficznych wynurzeń, wzbudzają we mnie uczucia gorsze niż po wypiciu Fervexu duszkiem*,  postanowiłam rzucić puzzlami o ścianę i zacząć zabawę na nowo. W efekcie czego znowu zaczęłam ganiać za nieistniejącymi zajęciami. Ale przynajmniej kończę je jeszcze przed sjestą.





-----

* Nie mam nic do Fervexu, wyratował mnie z już niejednego stanu podgorączkowego. Do poststrukturalistów jako takich też nie żywię żadnej szczególnej urazy, nie irytuje mnie ich wygląd tylko to, co mają w głowach.

niedziela, 13 lutego 2011

Kryzys numero uno

Pierwsze wrażenia z Sewilli? Pomarańcze, wszędzie pomarańcze. Czasem wychodzisz z domu, a ulica wygląda, jakby przejechał nią samochód dostawczy z dziurą w pace. Nigdy nie rozumiałam, czemu Nowy Jork to Wielkie Jabłko, musiała tu nastąpić daleko idąca metafora. Natomiast zastanawiam się, czemu w Hiszpanii rzucają się tymi pomidorami, skoro to pomarańczy mają od diabła i ciut ciut. Może dlatego, że pomarańcze rzucają się na nich same. Zdarzyło mi się dzisiaj siedzieć w barze tapas i chciwie wpatrywać w pobliskie drzewo uginające się pod tymi owocami jak dziecko w podstawówce pod swoim tornistrem i czekać, aż jedna z tych pomarańczowych kulek wreszcie spadnie komuś na łeb. Nie spadła, sąsiedni stolik ocalał, odeszłam niepomiernie zawiedziona. Ale mam jeszcze czas zanim wszystkie dojrzeją. Mañana, mañana.

Tak, to było nieco in medias res, być może skuteczne dramatycznie, ale nie piszę odcinka CSI: Sevilla. Początek na początku od początku.

Wszyscy zainteresowani wyjazdem do Sewilli, czy w celu zwiedzania, czy odwiedzenia niżej podpisanej muszą wiedzieć, że kwestia transportu jest logistycznym koszmarem. Nie ma żadnego bezpośredniego samolotu z Polski, a ponieważ sewilskie lotnisko jest maciupcie – jak na stolicę Andaluzji – pozostają loty z przesiadką, bądź też dojazd z Malagi. Jako że Kasia nie może zrobić nic prostego, na moją podróż złożyła się ponadto samochodowa eskapada do Belgii, noc w Antwerpii i lot z brukselskiego Charleroi.

Lekcje wyniesione z Antwerpii:
1) Zawsze miejcie ze sobą drobne: nie większe niż eurówki (w odróżnieniu od dwueurówek, które reprezentują klasę zdecydowanie wyższą, niespotykaną w antwerpskich automatach) i nie mniejsze niż dziesięciocentówki, pariasy wstrętne*, za które nie da się nic kupić.
2) W przypadku braku drobnych, a zarazem jednoczesnej konieczności natychmiastowego zakupu biletu w automacie na przystanku w dzielnicy żydowskiej – bo nadjeżdża tramwaj – zaszczękajcie prosząco parą monet wyższej klasy i popatrzcie się z zakłopotaniem (ładniejsze określenie miny kury gwałtownie wyrzuconej z pięterka kurnika) na stojących obok dwóch młodzianów. W efekcie powinniście(nnyście) otrzymać superatę w wysokości minimum 1€ w dwudziestocentówkach.
3) To, że mieszkańcy Antwerpii nie miewają zasłon, zachęca do gapienia się z rozwartą gębą w okno naprzeciwko. Nie róbcie tego. Jego właściciel może okazać się faszystą dumnie eksponującym na parapecie swoją kolekcję pocisków. Za sąsiadów mającym stowarzyszenie młodzieży żydowskiej ‘Syjon’.
4) Piwo pije się z fikuśnych szklanek – na przykład w kształcie klepsydry – z drewnianym uchwytem który sprawia, że klepsydra ta wygląda jakby potrzebowała chodzika dla niemowląt.
5) Do piwa podaje się popcorn o smaku maggi.
6) Lotnisko Charleroi Bruxelles Sud jest położone wewnątrz terenu zaminowanego. Jest to jedyne wyjaśnienie plątaniny zakrętów, zjazdów i rond do niego prowadzących. Ewentualnie dziecko osoby projektującej drogę dorwało się do planów mamuni/tatunia i podeszło do nich entuzjastycznie za pomocą kredek i unurzanych w farbie brzegów szklanki.

Lot samolotem mógłby składać się wyłącznie ze startu. Nie to, że nie podoba mi się reszta, ale start jest po prostu najlepszy. Na lotnisku w Sewilli powitał mnie, niezależnie od tego jak tandetnie to brzmi, zapach świeżo skoszonej trawy. Co jest samo w sobie intrygujące, jako że trawnika to ja tam porządnego nie widziałam. Może rozpylają na płycie lotniska, żeby zmylić ludzi. Dlaczego? Dlaczego nie.

Pan taksówkarz był lekko nieobecny duchem, ale w łamanym hiszpańskim zdołałam mu wyjaśnić gdzie chcę jechać. Nie znał tej ulicy. Podstawiłam mu mapę pod nos i wytknęłam miejsce palcem. Sytuacja powtórzyła się podczas drogi czterokrotnie. W końcu machnęłam ręką i wysiadłam. Co to jest dla mnie, tachać trzydzieści kilo po średniowiecznych uliczkach. … Czwarta napotkana osoba wiedziała gdzie jest moja ulica, była starszym panem i nazwała mnie „chica guapa”. Przecisnęłam się przez wąskie przejście, znalazłam dom i zapukałam…

CDN (być może)





_____
* Tak, mówię o rodzaju jadowitych węży z podrodziny grzechotnikowatych w rodzinie żmijowatych, bądź też o bezpańskich psach występujących w południowo-zachodniej Azji i północnej Afryce.