Universidad de Sevilla jest miejscem z gotyckiej powieści. Mianowicie, ma strukturę fraktala: z zewnątrz ograniczony, od wewnątrz – nieskończony. Niezależnie którą z bram wejdziecie, wcale nie jest oczywiste, że uda wam się wydostać. Zakręcające szerokie marmurowe schody omamią waszą orientację względem kierunków świata, a identyczne korytarze poddadzą w wątpliwość wasze zdrowie psychiczne. Żywy obraz Eshera (o dziwo to całkiem w temacie, bo skubaniec nawiedził Granadę, a to niedaleko), mogliby tu Incepcję kręcić. Raz spróbowałam zejść jakimiś mniej imponującymi schodami na uboczu i znalazłam dodatkowe piętro, a na nim – katedrę wydziału-widma. O, a to wszystko nawet nie wspominając o zajęciach istniejących w planie i na stronie, a w rzeczywistości będących upiorami swej dawnej egzystencji, snującymi się smutno po zimnym, kamiennym mauzoleum. To nie koniec gotyku. Gdzie się nie ruszyć, wszędzie doppelgängery. Facet w ksero wygląda jak Vince Vaughn, tylko trochę chudszy. Na zajęciach natknęłam się na młodszą wersję Josepha Fiennesa. A ten Włoch, którego poznałam w poniedziałek, wygląda kropka w kropkę jak Adonis. Ten z mitologii, tak.
Sewilla to Andaluzja, a Andaluzja to Hiszpania, ergo: ciepło tu. Jednak jakimś cudem Uniwersytet emituje iście grobowe tchnienie. Po godzinie spędzonej nad puzzlami z planu zajęć człowiek naprawdę rzewnie wspomina rękawiczki. Jakimś dziwnym trafem w poniedziałek padał również deszcz, zatem gdy wracałam z Uniwersytetu i mój przenośny sprzęt grający podarował mi piosenkę zatytułowaną wdzięcznie i optymistycznie Rainy Monday, przeżyłam moment iście romantyczny, z otoczeniem będącym odbiciem uczuć bohatera. Ale mi się poprawiło, kiedy zobaczyłam to:
Jeżeli nie jesteście w stanie oczkami zumzumować, jest to kościół nieopodal miejsca mojego obecnego pobytu, a raczej jego czubek (kościoła, nie miejsca pobytu), a na czubku tym macie szansę zaobserwować przedstawicieli gatunku Ciconia ciconia. Także spieszę poinformować, że wiosna do Polski idzie, tylko powoli i zygzakiem.
Swoją drogą, sam fakt, iż w Sewilli PADAŁO niejako sprawił, że poczułam się tu trochę lepiej. W końcu jednak jest to jako-tako normalny kraj, zdarza się tu niespodziewana woda. To miejsce nie składa się ze słońca i pomarańczy na średniowiecznym bruku, mają też pomarańcze pływające w kwietnikach wypełnionych deszczówką!
Jedną z rzeczy, które wielbię w Universidad de Sevilla nieskończenie i bezwarunkowo jest fakt, że każde zajęcia trwają jedynie godzinę zegarową. Co więcej, nigdy nie zaczynają się punktualnie, albowiem w rozkładzie nie ma przewidzianego czasu na przerwy, także mój horario rzecze między innymi: 10-11 – Morfosintaxis Inglesa; 11-12 – Fuentes Culturales, etc. Znaczy to, iż nie dość, że jest pozostawiony margines błędu potrzebny profesorowi na stateczne przedryfowanie z jednej strony fraktala na drugą, ale też nikt nie patrzy wilkiem na studenta, który luźnym leszczem wkroczy do sali nawet dwadzieścia minut po ustalonym czasie rozpoczęcia zajęć. Mañana, zaiste.
Mam sześć zajęć. Są to przeważnie trojaczki co znaczy, że mam z nimi do czynienia więcej niż raz w ciągu tygodnia pracy. Ustalenie ich i zagonienie mniej lub więcej w okolice zagrody zajęło mi parę chwil. Od tamtej pory mój plan zajęć miał się dobrze, leżał spokojnie ułożony, jak wieloelementowe puzzle ukończone i włożone w antyramę. Natenczas onegdaj, w połowie tygodnia rozpoczęłam wiwisekcję ostatniego, szóstego zestawu trojaczków. Co nie okazało się takim dobrym pomysłem. Otóż dzieciątka te, z których jedno ma na imię Critica, drugie Literaria, a trzecie Inglesa, okazały się być podrzutkami straszliwymi. Nie dość, że nie spełniały oczekiwań, to jeszcze piły, paliły i rozprawiały o poststrukturalizmie. Jako że nie cierpię tego rodzaju pseudofilozoficznych wynurzeń, wzbudzają we mnie uczucia gorsze niż po wypiciu Fervexu duszkiem*, postanowiłam rzucić puzzlami o ścianę i zacząć zabawę na nowo. W efekcie czego znowu zaczęłam ganiać za nieistniejącymi zajęciami. Ale przynajmniej kończę je jeszcze przed sjestą.
-----
* Nie mam nic do Fervexu, wyratował mnie z już niejednego stanu podgorączkowego. Do poststrukturalistów jako takich też nie żywię żadnej szczególnej urazy, nie irytuje mnie ich wygląd tylko to, co mają w głowach.