czwartek, 26 maja 2011

Profanum

Jak już wszyscy w Sewilli się namodlili to nadszedł czas, żeby nagrzeszyć. Na szczęście pomocną dłoń podaje tu odbywająca się dosłownie chwilę po Semana Santa Feria de Abril (w tym roku w maju, ku chwale abstrakcji). Feria jest imprezą bardzo hiszpańską, a przynajmniej tak hiszpańską jak hiszpańskość widzi reszta świata. Są kobiety w trajes de flamenca (zwanych też trajes de gitana), czyli tych opinających dupsko, falbaniastych kieckach w których tańczy się flamenco.



Ponadto mają na głowie specjalny grzebyczek i specjalny kwiatek, przy czym znakomita większość nosi go upięty na samym czubku, w miejscu gdzie wygląda najbardziej idiotycznie. Nie pomaga też, kiedy kwiatek jest większy od głowy – wygląda wtedy jak główka sałaty, która przysiadła odpocząć w trakcie lotu do ciepłych krajów. Panowie natomiast elegancko występują w garniturach i przylizanych włosach. Są jeźdźcy, a także dzymdzające powozy – konie muszą szału dostawać przez te wszystkie dzwonki. Fiesta odbywa się poza centrum miasta, w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym. Przechodzi się przez wielką choinkową bramę na końcu Calle Asunción i wkracza do miasteczka złożonego z casetas – niskich pawilonów przy szerokich ulicach i chodnikach z ubitego piasku. Tu właśnie w ciągu dnia hasają sobie koniki, a po konikach hasają sobie samochody sprzątające które, z niewiadomych przyczyn zamiast zadziałać energicznym sikiem pod ciśnieniem, zaledwie zraszają to, co po konikach się ostało. W rezultacie, jak każdy dobry chemik wie, powstaje na ulicach gnój niemożebny. A sewilskie damy chodzą i zamiatają po tym falbanami.



Istnieje parę caset publicznych, które na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od, powiedzmy, barów w namiotach nad morzem. Jednak większość stanowią casety prywatne, do których wnijść można wyłącznie za pozwoleniem kogoś z rodziny do której ona przynależy. Zatem zamienia się to szybko w grę Kto Ma Chody. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że im mniejsza caseta, tym jest przyjemniej. Wujek serwuje michę pescaíto frito* albo talerz jamón ibérico**, jego brat dolewa rebujito***, a matka wyciąga tańczyć sevillanas. Tańczy się to do specjalnego rodzaju muzyki, na pierwszy rzut ucha przywodzącej na myśl piosenki do flamenco. Są cztery pasos, czyli sekwencje, które tańczy się w parach niekoniecznie mieszanych, naprzeciwko siebie. To znaczy, jeśli tańczy kobieta z mężczyzną, to ona tupie macha i wiruje, a on musi wiedzieć tylko kiedy zrobić obrót i zapozować na koniec obejmując partnerkę ramieniem. Widzę tu pewne wkradające się paralele. Jeśli nie umiesz tańczyć sevillanas albo jak ja udajesz, że znasz jeden paso, na początku nie masz co robić na parkiecie w casetach, bo playlista składa się wyłącznie z takiego pienia. Ale późnym wieczorem, kiedy rebujito porządnie pójdzie w ruch, nikogo już nie obchodzi, że tupiesz nie tą nogą co trzeba. Należy jedynie w miarę kontrolować swoje machające paluszkami ręce – raz udało mi się wyrżnąć mojemu partnerowi łokciem w szczękę przy vuelcie.



Kiedy ma się dosyć rebujito i croquetas de espinacas, sevillanas i łopoczących falbanek, czas nadszedł na zmianę rodzaju zabawy. Do terenu Feria de Abril jest bowiem doczepione również wesołe miasteczko. Ponoć co roku dodają do niego jedną atrakcję. Feria po raz pierwszy odbyła się w 1847 roku. Lunapark jest zatem dość pokaźny i, jak to nazwa sugeruje, absolutnie szalony. Dobrze jest zebrać się najpierw wokół leżącej na ziemi torebki foliowej z płynnymi suplementami diety i wyczarować taki rum z Colą na przykład****. Potem żaden diabelski młyn człowiekowi niestraszny, a kebab wysoce pożądany.

Feria de Abril trwa siedem dni. Na koniec, o północy, odbywa się pokaz sztucznych ogni nad Puente de Los Remedios. Najlepsze fajerwerki jakie w życiu widziałam, trwały ponad dziesięć minut i brakowało tylko smoka z imprezy w Shire. I Feria się skończyła. Trajes de flamenca odwieszone na następny rok, miasto z powrotem się zaludniło, a człowiek przestał czuć się w obliczu tych wszystkich odświętnie odzianych jak, za przeproszeniem poprawności politycznej, Murzynek Bambo w krótkich spodniach. Sewilla wróciła do dwudziestego pierwszego wieku, más o menos.



_____
* Przeróżne smażone małe morskie świństewka – od sardynek, przez kawałki morszczuka, po kalmary, a i czasem jakieś macki ośmiornicy się trafią. Mniam.
** Najcieńsze plasterki z tych nóg co w knajpach w całej Hiszpanii wiszą.
*** Podtrzymując hiszpańskie skłonności do mieszania alkoholi z przygodnymi bąbelkami: manzanilla (wino z jabłek – głównie z jabłek) pół na pół z cytrynową oranżadą.
**** W Hiszpanii ron con Cola (wypowiedziane szybko brzmi jak nazwa potrawy, a z odpowiednią intonacją jak zapowiedź w cyrku), nie słyszałam tu jeszcze, żeby ktoś nazwał Cuba Libre.

sobota, 7 maja 2011

Sacrum


Mieliście kiedyś taki koszmar, w którym wszystko jest miłe i spokojne do momentu, kiedy na horyzoncie pojawia się coś wielkiego, potwornego i groźnego, coś w stylu niesympatycznej Godzilli* skrzyżowanej z raptorami z końcówki Jurrasic Park? To coś nadciąga, szalenie powoli, ale nieubłaganie, wcale nie pełza i nie przemyka po kątach – łubudu powodowane krokami tego czegoś słychać gdziekolwiek pójdziesz, a monstrum rozwala całe miasto na swojej drodze po ciebie. Nieważne gdzie się schowasz, z którą grupą przerażonej ludności będziesz uciekać – ono i tak skręci, zmieni kierunek przemarszu i w końcu cię dopadnie. Nie, nie możesz biec, bo między ziemią a podeszwami twoich butów w dziwny sposób zanikła siła tarcia, więc musisz w końcu poruszać się na kolanach, pomagać sobie rękami, przepływać cieśninę, kryć się za drzewami, odwracać uwagę – wszystko na nic, bo wielki górujący nad okolicą potwór i tak cię znajdzie.

Tak właśnie wygląda Semana Santa w Sewilli. Urzeczywistnienie moich koszmarów.

Dla większości najczęstszym źródłem fobii są nazarenos – członkowie bractw eskortujący platformy z figurami noszone przez całe miasto.




Ja natomiast bardzo musiałam hamować pragnienie ujrzenia ich wykonujących jakiś taneczny numer, najlepiej kankana lub YMCA, widok byłby wart każdych pieniędzy. Wszyscy nazarenos – dostępni notabene w rozmiarach maxi, mini i bardzo bardzo mini oraz w odmianach od męskiej do kobiecej – noszą na głowach odwrócone rożki do lodów zwane cucuruchos, które nadają im wygląd członków Ku-Klux-Klanu. Ale są kolorowi! Oprócz białych i czarnych szat niektóre hermandades noszą niebieskie, czerwone, zielone. Czasem prawdziwa Parada Równości się z tego robi. Nazareno nosi ze sobą również rekwizyt w postaci półtorametrowej gromnicy zapalanej po zmroku. Jestem przekonana, że wszyscy bardzo starają się nie kapać na swoje szaty, przez co rzecz jasna cały wosk idzie na dotychczas nieskazitelny cucurucho sąsiada. Ażeby zmniejszyć śmiertelność spowodowaną niechybnym zatłuczeniem się nawzajem długimi świeczkami, puszcza się w ruch dzieci, którym skapują nadmiar płynnej świeczki na woskową kulkę. Acha, ci straszni nazarenos, ponurzy, w kapturach, przywodzący na myśl bezlitosnych katów… rozdają cukierki. Tak właśnie, dziecko podchodzi, wygłasza hiszpański odpowiednik „Nazareno, nazareno, daj cukierka” i bam: jest cukierek. Dobrze, że dyskretnie to robią, przynajmniej sobie reputacji tak nie psują.




No dobrze, ale na czym polega koszmar Semana Santa? Idą sobie ci nazarenos, idą ulicą, ludzie się pchają a ci, co od trzech godzin czekają siedząc na składanych krzesełkach na krawężniku rechoczą z wyższością i wtedy rozbrzmiewa ten dźwięk.

…Bum. …Bum. …Bum…

Idzie ta cholerna Godzilla. Idzie, a ja stoję dokładnie na jej drodze, unieruchomiona przez tłum, z kamerą w ręku czekam na spotkanie losu. Po chwili do dalekich bębnów dołączają się równie odległe trąbki. Nie wiem co mają symbolizować, chyba wzywanie hord piekielnych, bo brzmi to jakby ktoś bardzo mocno szlochał w dzióbek tego rozstrojonego ustrojstwa. Dźwięki powoli zbliżają się i nagle na horyzoncie pojawia się pierwsza platforma, zwykle wariacja na temat Jezusa na krzyżu. Nic przesadnie strasznego, przechodzi obok, głęboki oddech i kuszę los dalej. Sytuacja z piekielną muzyką się powtarza, aczkolwiek należy odnotować pewną poprawę w jakości dzióbkowych szlochów. Tym razem jednak zza zakrętu wyłania się platforma z Matką Boską z rozłożonymi rękami, okolona światłem płomieni dziesiątek świec. Figura ma bogato tkany płaszcz z ornamentami ze złotej i srebrnej nici. Sposób, w jaki płaszcz ten spływa jej z ramion sprawia, że sylwetka przerażająco przypomina Bukę. Tenże mrożący krew w żyłach widok pogarsza fakt, że platforma sunie na mnie. Niepowstrzymanie. Nieubłaganie. Zadzieram głowę i mogę dostrzec wykrzywioną płaczem twarz górującego nade mną manekina. Jeszcze chwila bolesnego napięcia i z ulgą patrzę na pokryte kosztownymi haftami plecy Buki oddalającej się od Domu Muminków.




 …Straszne, prawda? A Hiszpanie to uwielbiają. Płaczą i szlochają sobie nawzajem w kołnierze, jeżeli deszcz nie pozwoli wyjść procesji z kościoła. Tak po prawdzie, to płaczą i rzucają się sobie w ramiona również kiedy mają iść, także być może jest to po prostu cecha narodowa. Natomiast trzeba przyznać, że ten rok był pogodowo wysoce niefortunny, niektóre figury nie wyszły na ulicę po raz pierwszy od stu lat. Przynajmniej wtedy miasto było jako tako przechodnie, biorąc pod uwagę moje doświadczenia z pierwszego dnia procesji, kiedy to wybrałam się na spacer połączony z degustacją lodów. Trasa ta normalnie zajmuje mi około dwadzieścia minut. W przypadku ścigania się z platformami i unikania wszechobecnej Godzilli, dotarcie do domu zajęło mi ponad dwie godziny.

A w poniedziałek musiałam iść na zajęcia. I nikt się nie oblewał wodą.





_____
* W odróżnieniu od Godzilli normalnej (tak, rodzaju żeńskiego), którą zawsze uważałam za protagonistę filmów i kibicowałam jej przy rozwalaniu Kioto, Vancouver, czy innych napotkanych pomniejszych miast i wsi.