Jak już wszyscy w Sewilli się namodlili to nadszedł czas, żeby nagrzeszyć. Na szczęście pomocną dłoń podaje tu odbywająca się dosłownie chwilę po Semana Santa Feria de Abril (w tym roku w maju, ku chwale abstrakcji). Feria jest imprezą bardzo hiszpańską, a przynajmniej tak hiszpańską jak hiszpańskość widzi reszta świata. Są kobiety w trajes de flamenca (zwanych też trajes de gitana), czyli tych opinających dupsko, falbaniastych kieckach w których tańczy się flamenco.
Ponadto mają na głowie specjalny grzebyczek i specjalny kwiatek, przy czym znakomita większość nosi go upięty na samym czubku, w miejscu gdzie wygląda najbardziej idiotycznie. Nie pomaga też, kiedy kwiatek jest większy od głowy – wygląda wtedy jak główka sałaty, która przysiadła odpocząć w trakcie lotu do ciepłych krajów. Panowie natomiast elegancko występują w garniturach i przylizanych włosach. Są jeźdźcy, a także dzymdzające powozy – konie muszą szału dostawać przez te wszystkie dzwonki. Fiesta odbywa się poza centrum miasta, w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym. Przechodzi się przez wielką choinkową bramę na końcu Calle Asunción i wkracza do miasteczka złożonego z casetas – niskich pawilonów przy szerokich ulicach i chodnikach z ubitego piasku. Tu właśnie w ciągu dnia hasają sobie koniki, a po konikach hasają sobie samochody sprzątające które, z niewiadomych przyczyn zamiast zadziałać energicznym sikiem pod ciśnieniem, zaledwie zraszają to, co po konikach się ostało. W rezultacie, jak każdy dobry chemik wie, powstaje na ulicach gnój niemożebny. A sewilskie damy chodzą i zamiatają po tym falbanami.
Istnieje parę caset publicznych, które na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od, powiedzmy, barów w namiotach nad morzem. Jednak większość stanowią casety prywatne, do których wnijść można wyłącznie za pozwoleniem kogoś z rodziny do której ona przynależy. Zatem zamienia się to szybko w grę Kto Ma Chody. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że im mniejsza caseta, tym jest przyjemniej. Wujek serwuje michę pescaíto frito* albo talerz jamón ibérico**, jego brat dolewa rebujito***, a matka wyciąga tańczyć sevillanas. Tańczy się to do specjalnego rodzaju muzyki, na pierwszy rzut ucha przywodzącej na myśl piosenki do flamenco. Są cztery pasos, czyli sekwencje, które tańczy się w parach niekoniecznie mieszanych, naprzeciwko siebie. To znaczy, jeśli tańczy kobieta z mężczyzną, to ona tupie macha i wiruje, a on musi wiedzieć tylko kiedy zrobić obrót i zapozować na koniec obejmując partnerkę ramieniem. Widzę tu pewne wkradające się paralele. Jeśli nie umiesz tańczyć sevillanas albo jak ja udajesz, że znasz jeden paso, na początku nie masz co robić na parkiecie w casetach, bo playlista składa się wyłącznie z takiego pienia. Ale późnym wieczorem, kiedy rebujito porządnie pójdzie w ruch, nikogo już nie obchodzi, że tupiesz nie tą nogą co trzeba. Należy jedynie w miarę kontrolować swoje machające paluszkami ręce – raz udało mi się wyrżnąć mojemu partnerowi łokciem w szczękę przy vuelcie.
Kiedy ma się dosyć rebujito i croquetas de espinacas, sevillanas i łopoczących falbanek, czas nadszedł na zmianę rodzaju zabawy. Do terenu Feria de Abril jest bowiem doczepione również wesołe miasteczko. Ponoć co roku dodają do niego jedną atrakcję. Feria po raz pierwszy odbyła się w 1847 roku. Lunapark jest zatem dość pokaźny i, jak to nazwa sugeruje, absolutnie szalony. Dobrze jest zebrać się najpierw wokół leżącej na ziemi torebki foliowej z płynnymi suplementami diety i wyczarować taki rum z Colą na przykład****. Potem żaden diabelski młyn człowiekowi niestraszny, a kebab wysoce pożądany.
Feria de Abril trwa siedem dni. Na koniec, o północy, odbywa się pokaz sztucznych ogni nad Puente de Los Remedios. Najlepsze fajerwerki jakie w życiu widziałam, trwały ponad dziesięć minut i brakowało tylko smoka z imprezy w Shire. I Feria się skończyła. Trajes de flamenca odwieszone na następny rok, miasto z powrotem się zaludniło, a człowiek przestał czuć się w obliczu tych wszystkich odświętnie odzianych jak, za przeproszeniem poprawności politycznej, Murzynek Bambo w krótkich spodniach. Sewilla wróciła do dwudziestego pierwszego wieku, más o menos.
_____
* Przeróżne smażone małe morskie świństewka – od sardynek, przez kawałki morszczuka, po kalmary, a i czasem jakieś macki ośmiornicy się trafią. Mniam.
** Najcieńsze plasterki z tych nóg co w knajpach w całej Hiszpanii wiszą.
*** Podtrzymując hiszpańskie skłonności do mieszania alkoholi z przygodnymi bąbelkami: manzanilla (wino z jabłek – głównie z jabłek) pół na pół z cytrynową oranżadą.
**** W Hiszpanii ron con Cola (wypowiedziane szybko brzmi jak nazwa potrawy, a z odpowiednią intonacją jak zapowiedź w cyrku), nie słyszałam tu jeszcze, żeby ktoś nazwał Cuba Libre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz