piątek, 25 marca 2011

Włajaż, włajaż

Korzystając z faktu, iż podzwrotnikowe słońce z pewnymi oporami, acz nieuchronnie zadomawia się w moim obecnym regionie świata, zdecydowałam się z rzeczonego regionu tymczasowo uciec.


Lekcje wyniesione z Kadyksu:
+ Wszyscy narzekający na sroki wrzeszczące po osiedlach powinni wznieść modły dziękczynne za to, że nie mają papug w parkach.
+ Każde miasto powinno wyposażyć swoją fontannę kaskadową w figury dinozaurów.
+ Na karnawał przebrać się można za absolutnie wszystko – w tym za Facebooka – ale tak naprawdę każdy będzie chciał mieć z tobą zdjęcie, jeśli będziesz duchem z logo Ghostbusters.



Lekcje wyniesione z Gibraltaru:
+ Ludzie nie pochodzą od małp. To małpy pochodzą od ludzi.
+ Nigdy nie przemycajcie Białorusinki na terytorium Zjednoczonego Królestwa.
+ Zawsze i wszędzie można znaleźć darmowe miejsce parkingowe. Trzeba tylko być wytrwałym i szukać. I szukać. I szukać…
+ Ronda są świetnym miejscem na zmylenie i zgubienie drugiego samochodu z twojej kawalkady.
+ Znakomitym pomysłem jest wybudowanie lotniska w poprzek jedynej drogi do twojego terytorium zależnego. Jakby samoloty nie mogły startować pionowo w dół z czubka Rock of Gibraltar.



Lekcje wyniesione z Maroka:
+ Lot Sewilla-Fez jest szybszy niż twój autobus do szkoły.
+ Marokańskie taksówki nie mają pasów i są magicznie rozciągliwe – do jednej wchodzi średnio siedem osób.
+ Na arabskim bazarze osiołki mają ewolucyjnie zasłużony przywilej pierwszeństwa przejazdu, wyprzedzania, wymijania i tratowania.
+ Wszyscy sprzedawcy są twoimi przyjaciółmi i dlatego dostaniesz specjalną cenę.
+ W Maroku je się palcami. Jedynym związanym z tym problemem jest to, że chciałoby się jeść garściami. A każdy piątek to ogólnokrajowy Kuskus Day.
+ Do prawdziwego hamamu chodzi się ze swoimi wiaderkami. I szamponem. I dziwną, glutowatą substancją, którą później zeskrobujesz specjalną rękawicą. A, tak, i nago.
+ Za najbrzydszą ścianą z brudnym tynkiem i belkami podtrzymującymi ją przed upadkiem kryje się kafelkowy pałac z patio z fontanną i dekorowanymi poduszkami, za to nie ma co liczyć na ciepłą wodę w łazience.



Lekcje wyniesione z Portugalii:
+ Przypadkowy wyjazd do pięciogwiazdkowego hotelu spa zawsze jest dobrym pomysłem.
+ Amêijoas à Bulhão Pato jest jednym z tych dań których nazwa powoduje, że ma się ochotę zamawiać je z lekkim uśmieszkiem wyższości. To przez te wszystkie daszki, kreski i falki.
+ W Portugalii jada się pewne owoce morza, zwane percebes. Podane, przywodzą na myśl palce u stopy szatana. Obrane, wyglądają jeszcze gorzej.


+ Wybrzeże Portugalii jest zupełnie takie samo jak w Polsce, nie ma po co jechać.

 


A Sewilla w tym czasie zdążyła rozpalić w piecu. Kafejki przy uniwersytecie już rozstawiły parasole – w celu zgoła odwrotnym niż czyni się to w Polsce. Na pasach zieleni przy rzece wyrastają endemiczne formy życia, potocznie zwane cielskami na kocykach. A ludzie naśladują zachowanie kameleonów, gwałtownie zmieniając odcień na Rouge Allure z katalogu szminek Chanel. Legendarne andaluzyjskie lato nadchodzi. Co ciekawe, mieszkańcy Sewilli są najwyraźniej takimi twardzielami, że nie potrzebują kremów do opalania. Znaleźć je jest trudno i w dodatku kosztują krocie, zwłaszcza jeśli wolałoby się mieć Niveę w psiku z filtrem 30, a nie nieokreślonej marki i faktora bloker dla dzieci z chińskiego sklepu.

Wraz z nadejściem astronomicznej wiosny, Sewilla wita pogodowe lato. I stanowczo żegna deszcz i mokre buty.


środa, 2 marca 2011

Brillos y sombras

Sewilla ma swoje blaski i cienie. Na przykład: posłusznie wstajesz rano na zajęcia – jest ciemno jak w sercu disneyowskiego antagonisty, mury trzymają jeszcze chłód nocy, a suszarka się zepsuła. Siorbiesz więc mleko z płatkami, próbując otworzyć trzy szuflady jednocześnie i sprawdzając prognozę pogody: 23°C, świetnie. Wrzucasz na siebie wiosenną kurteczkę i rozczesujesz wciąż wilgotne włosy modląc się w duchu, żeby twoja grzywka nie wykazywała podobieństwa do tej Justina Biebera, skrzyżowanej ze skocznią narciarską w Garmisch-Partenkirchen. Energicznie chwytasz klucze i w radosnej antycypacji zbiegasz po schodach na spotkanie nowego…

…mokrego, zimnego i ciemnego powiewu starych kamieni, z nutką czegoś przypominającego kościelne kadzidło. Po krótkiej chwili zastanowienia dochodzisz do wniosku iż owszem, jest to kościelne kadzidło, jako że naprawdę trudno byłoby się tu potknąć i nie trafić twarzą w próg jakiegoś klasztoru sprzedającego z okienka ciasteczka. Dochodząc do tej rewelacji w ciągu nanosekund – wszak mózg ludzki maszyną wspaniałą i do cudów zdolną jest – stawiasz pierwszy krok na średniowiecznym rękodziele kamieniarskim. Tu zaczyna się gra zręcznościowa, może nie pokroju Le Parkouru z Prince of Persia, ale Mario chyba się kwalifikuje. Otóż biedne sewilskie pieski zamieszkałe w centrum, w obliczu deficytu odpowiedniego kawałka trawy z palmą w promieniu szaleńczych 100 metrów od swego stałego miejsca jedzenia i spania, zaadaptowały się do miejskiej dżungli, pozostawiając za sobą wyraźnie ślady tejże adaptacji. Efektem bywa skomplikowany układ choreograficzny, do odstawiania którego człowiek zostaje czasem zmuszony gdy spieszy się na zajęcia.

Idziesz zatem labiryntem uliczek, przez który znasz drogę, bo jesteś tu przecież już trochę w domu. Stopień bycia tutejszym można mierzyć zwykle za pomocą pań Cyganek rezydujących zazwyczaj w okolicach Katedry. Jeśli machają na ciebie takim zielonym oregano i chcą wróżyć z ręki – jesteś dzierżącym aparat nosicielem skarpet i sandałów, jeśli ignorują – zajętym ważnymi sprawami autochtonem ze słuchawkami w uszach. Szusujesz dalej uliczkami wokół Real Alcazar, wychodzisz na ulicę przed uniwersytetem i ledwo umykasz z życiem przed cyklistami, z zaciętymi wyrazami twarzy przemierzającymi Calle San Fernando. Tramwajem nie masz się co przejmować, jest tak wolny, że wyprzedzisz go idąc tyłem.

Wkraczając do budynku Universidad de Sevilla rano i, technicznie rzecz biorąc, w trakcie zimy marzysz o rękawiczkach. Tu niby Carmen miała rolować cygara na swoim spoconym udzie; ja nie wiem skąd oni brali spocone uda w tej byłej Królewskiej Fabryce Cygar, moje tylko czasem dygocą z zimna ciągnącego od kamiennej posadzki. Musisz szybko znaleźć salę, tam jest przynajmniej trochę nachuchane.

Dwie, trzy godzinki przepadają na drzemaniu z otwartymi oczami i wreszcie jesteś w gotowości, aby odwiedzić jedną z przyuniwersyteckich knajpek, w poszukiwaniu café con leche, cerveza albo tinto de verano. Co też robisz skwapliwie przez cały czas trwania okienka, stopniowo pozbywając się kolejnych sztuk odzieży w miarę wzrastania kąta padania promieni słonecznych. Po pewnym czasie chowasz się po prostu za palmą. Gdy nadchodzi czas na kolejne zajęcia – zbyt wcześnie, jak zwykle – przebiegasz obok jednej z fontann na jednym z dziedzińców wiuwając tylko frędzlami szala na zakrętach. Godzinka więcej i można iść się powylegiwać pod palmami Real Alcazar. Albo na zakupy na Calle Sierpes. Albo na obiad do Los Coloniales. Albo do domu, opalać się na dachotarasie.

Wieczorem czeka cię botellón ze znajomymi i może trochę tańca, jeśli zachce ci się wpaść do jednego ze studenckich klubów, przy wejściu których jest odhaczana lista gości. Jeśli na niej nie jesteś – no pasa nada, masz ładny uśmiech i będziesz ozdobą klubu: prosimy, Królowa jest zachwycona – wrzeszczał Korowiow.

Ulice Sewilli nie są specjalnie niebezpieczne. Tak, mam świadomość, że kuszę właśnie licho. Niemniej jednak, spacerując nimi nie natkniesz się na pijanych panów dopalaczy (a swoją drogą: pety tu ludzie wyrzucają zaledwie w połowie wypalone, strasznie marnotrawny naród, ci Hiszpanie), tylko na goniącą cię śmieciarkę albo częściowo tarasujący drogę sikowóz – powóz sikający wodą. Czy jakoś tak. Ówże sikowóz jest wyposażony w dysze wodne z przodu i z tyłu podwozia oraz w samobieżnych panów z sikawkami, spłukujących wyjątkowo uparte odpadki w nicość. Dzięki czemu sewilskie pieski będą mogły zacząć swoją syzyfową pracę już od następnego poranka.