czwartek, 26 maja 2011

Profanum

Jak już wszyscy w Sewilli się namodlili to nadszedł czas, żeby nagrzeszyć. Na szczęście pomocną dłoń podaje tu odbywająca się dosłownie chwilę po Semana Santa Feria de Abril (w tym roku w maju, ku chwale abstrakcji). Feria jest imprezą bardzo hiszpańską, a przynajmniej tak hiszpańską jak hiszpańskość widzi reszta świata. Są kobiety w trajes de flamenca (zwanych też trajes de gitana), czyli tych opinających dupsko, falbaniastych kieckach w których tańczy się flamenco.



Ponadto mają na głowie specjalny grzebyczek i specjalny kwiatek, przy czym znakomita większość nosi go upięty na samym czubku, w miejscu gdzie wygląda najbardziej idiotycznie. Nie pomaga też, kiedy kwiatek jest większy od głowy – wygląda wtedy jak główka sałaty, która przysiadła odpocząć w trakcie lotu do ciepłych krajów. Panowie natomiast elegancko występują w garniturach i przylizanych włosach. Są jeźdźcy, a także dzymdzające powozy – konie muszą szału dostawać przez te wszystkie dzwonki. Fiesta odbywa się poza centrum miasta, w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym. Przechodzi się przez wielką choinkową bramę na końcu Calle Asunción i wkracza do miasteczka złożonego z casetas – niskich pawilonów przy szerokich ulicach i chodnikach z ubitego piasku. Tu właśnie w ciągu dnia hasają sobie koniki, a po konikach hasają sobie samochody sprzątające które, z niewiadomych przyczyn zamiast zadziałać energicznym sikiem pod ciśnieniem, zaledwie zraszają to, co po konikach się ostało. W rezultacie, jak każdy dobry chemik wie, powstaje na ulicach gnój niemożebny. A sewilskie damy chodzą i zamiatają po tym falbanami.



Istnieje parę caset publicznych, które na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od, powiedzmy, barów w namiotach nad morzem. Jednak większość stanowią casety prywatne, do których wnijść można wyłącznie za pozwoleniem kogoś z rodziny do której ona przynależy. Zatem zamienia się to szybko w grę Kto Ma Chody. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że im mniejsza caseta, tym jest przyjemniej. Wujek serwuje michę pescaíto frito* albo talerz jamón ibérico**, jego brat dolewa rebujito***, a matka wyciąga tańczyć sevillanas. Tańczy się to do specjalnego rodzaju muzyki, na pierwszy rzut ucha przywodzącej na myśl piosenki do flamenco. Są cztery pasos, czyli sekwencje, które tańczy się w parach niekoniecznie mieszanych, naprzeciwko siebie. To znaczy, jeśli tańczy kobieta z mężczyzną, to ona tupie macha i wiruje, a on musi wiedzieć tylko kiedy zrobić obrót i zapozować na koniec obejmując partnerkę ramieniem. Widzę tu pewne wkradające się paralele. Jeśli nie umiesz tańczyć sevillanas albo jak ja udajesz, że znasz jeden paso, na początku nie masz co robić na parkiecie w casetach, bo playlista składa się wyłącznie z takiego pienia. Ale późnym wieczorem, kiedy rebujito porządnie pójdzie w ruch, nikogo już nie obchodzi, że tupiesz nie tą nogą co trzeba. Należy jedynie w miarę kontrolować swoje machające paluszkami ręce – raz udało mi się wyrżnąć mojemu partnerowi łokciem w szczękę przy vuelcie.



Kiedy ma się dosyć rebujito i croquetas de espinacas, sevillanas i łopoczących falbanek, czas nadszedł na zmianę rodzaju zabawy. Do terenu Feria de Abril jest bowiem doczepione również wesołe miasteczko. Ponoć co roku dodają do niego jedną atrakcję. Feria po raz pierwszy odbyła się w 1847 roku. Lunapark jest zatem dość pokaźny i, jak to nazwa sugeruje, absolutnie szalony. Dobrze jest zebrać się najpierw wokół leżącej na ziemi torebki foliowej z płynnymi suplementami diety i wyczarować taki rum z Colą na przykład****. Potem żaden diabelski młyn człowiekowi niestraszny, a kebab wysoce pożądany.

Feria de Abril trwa siedem dni. Na koniec, o północy, odbywa się pokaz sztucznych ogni nad Puente de Los Remedios. Najlepsze fajerwerki jakie w życiu widziałam, trwały ponad dziesięć minut i brakowało tylko smoka z imprezy w Shire. I Feria się skończyła. Trajes de flamenca odwieszone na następny rok, miasto z powrotem się zaludniło, a człowiek przestał czuć się w obliczu tych wszystkich odświętnie odzianych jak, za przeproszeniem poprawności politycznej, Murzynek Bambo w krótkich spodniach. Sewilla wróciła do dwudziestego pierwszego wieku, más o menos.



_____
* Przeróżne smażone małe morskie świństewka – od sardynek, przez kawałki morszczuka, po kalmary, a i czasem jakieś macki ośmiornicy się trafią. Mniam.
** Najcieńsze plasterki z tych nóg co w knajpach w całej Hiszpanii wiszą.
*** Podtrzymując hiszpańskie skłonności do mieszania alkoholi z przygodnymi bąbelkami: manzanilla (wino z jabłek – głównie z jabłek) pół na pół z cytrynową oranżadą.
**** W Hiszpanii ron con Cola (wypowiedziane szybko brzmi jak nazwa potrawy, a z odpowiednią intonacją jak zapowiedź w cyrku), nie słyszałam tu jeszcze, żeby ktoś nazwał Cuba Libre.

sobota, 7 maja 2011

Sacrum


Mieliście kiedyś taki koszmar, w którym wszystko jest miłe i spokojne do momentu, kiedy na horyzoncie pojawia się coś wielkiego, potwornego i groźnego, coś w stylu niesympatycznej Godzilli* skrzyżowanej z raptorami z końcówki Jurrasic Park? To coś nadciąga, szalenie powoli, ale nieubłaganie, wcale nie pełza i nie przemyka po kątach – łubudu powodowane krokami tego czegoś słychać gdziekolwiek pójdziesz, a monstrum rozwala całe miasto na swojej drodze po ciebie. Nieważne gdzie się schowasz, z którą grupą przerażonej ludności będziesz uciekać – ono i tak skręci, zmieni kierunek przemarszu i w końcu cię dopadnie. Nie, nie możesz biec, bo między ziemią a podeszwami twoich butów w dziwny sposób zanikła siła tarcia, więc musisz w końcu poruszać się na kolanach, pomagać sobie rękami, przepływać cieśninę, kryć się za drzewami, odwracać uwagę – wszystko na nic, bo wielki górujący nad okolicą potwór i tak cię znajdzie.

Tak właśnie wygląda Semana Santa w Sewilli. Urzeczywistnienie moich koszmarów.

Dla większości najczęstszym źródłem fobii są nazarenos – członkowie bractw eskortujący platformy z figurami noszone przez całe miasto.




Ja natomiast bardzo musiałam hamować pragnienie ujrzenia ich wykonujących jakiś taneczny numer, najlepiej kankana lub YMCA, widok byłby wart każdych pieniędzy. Wszyscy nazarenos – dostępni notabene w rozmiarach maxi, mini i bardzo bardzo mini oraz w odmianach od męskiej do kobiecej – noszą na głowach odwrócone rożki do lodów zwane cucuruchos, które nadają im wygląd członków Ku-Klux-Klanu. Ale są kolorowi! Oprócz białych i czarnych szat niektóre hermandades noszą niebieskie, czerwone, zielone. Czasem prawdziwa Parada Równości się z tego robi. Nazareno nosi ze sobą również rekwizyt w postaci półtorametrowej gromnicy zapalanej po zmroku. Jestem przekonana, że wszyscy bardzo starają się nie kapać na swoje szaty, przez co rzecz jasna cały wosk idzie na dotychczas nieskazitelny cucurucho sąsiada. Ażeby zmniejszyć śmiertelność spowodowaną niechybnym zatłuczeniem się nawzajem długimi świeczkami, puszcza się w ruch dzieci, którym skapują nadmiar płynnej świeczki na woskową kulkę. Acha, ci straszni nazarenos, ponurzy, w kapturach, przywodzący na myśl bezlitosnych katów… rozdają cukierki. Tak właśnie, dziecko podchodzi, wygłasza hiszpański odpowiednik „Nazareno, nazareno, daj cukierka” i bam: jest cukierek. Dobrze, że dyskretnie to robią, przynajmniej sobie reputacji tak nie psują.




No dobrze, ale na czym polega koszmar Semana Santa? Idą sobie ci nazarenos, idą ulicą, ludzie się pchają a ci, co od trzech godzin czekają siedząc na składanych krzesełkach na krawężniku rechoczą z wyższością i wtedy rozbrzmiewa ten dźwięk.

…Bum. …Bum. …Bum…

Idzie ta cholerna Godzilla. Idzie, a ja stoję dokładnie na jej drodze, unieruchomiona przez tłum, z kamerą w ręku czekam na spotkanie losu. Po chwili do dalekich bębnów dołączają się równie odległe trąbki. Nie wiem co mają symbolizować, chyba wzywanie hord piekielnych, bo brzmi to jakby ktoś bardzo mocno szlochał w dzióbek tego rozstrojonego ustrojstwa. Dźwięki powoli zbliżają się i nagle na horyzoncie pojawia się pierwsza platforma, zwykle wariacja na temat Jezusa na krzyżu. Nic przesadnie strasznego, przechodzi obok, głęboki oddech i kuszę los dalej. Sytuacja z piekielną muzyką się powtarza, aczkolwiek należy odnotować pewną poprawę w jakości dzióbkowych szlochów. Tym razem jednak zza zakrętu wyłania się platforma z Matką Boską z rozłożonymi rękami, okolona światłem płomieni dziesiątek świec. Figura ma bogato tkany płaszcz z ornamentami ze złotej i srebrnej nici. Sposób, w jaki płaszcz ten spływa jej z ramion sprawia, że sylwetka przerażająco przypomina Bukę. Tenże mrożący krew w żyłach widok pogarsza fakt, że platforma sunie na mnie. Niepowstrzymanie. Nieubłaganie. Zadzieram głowę i mogę dostrzec wykrzywioną płaczem twarz górującego nade mną manekina. Jeszcze chwila bolesnego napięcia i z ulgą patrzę na pokryte kosztownymi haftami plecy Buki oddalającej się od Domu Muminków.




 …Straszne, prawda? A Hiszpanie to uwielbiają. Płaczą i szlochają sobie nawzajem w kołnierze, jeżeli deszcz nie pozwoli wyjść procesji z kościoła. Tak po prawdzie, to płaczą i rzucają się sobie w ramiona również kiedy mają iść, także być może jest to po prostu cecha narodowa. Natomiast trzeba przyznać, że ten rok był pogodowo wysoce niefortunny, niektóre figury nie wyszły na ulicę po raz pierwszy od stu lat. Przynajmniej wtedy miasto było jako tako przechodnie, biorąc pod uwagę moje doświadczenia z pierwszego dnia procesji, kiedy to wybrałam się na spacer połączony z degustacją lodów. Trasa ta normalnie zajmuje mi około dwadzieścia minut. W przypadku ścigania się z platformami i unikania wszechobecnej Godzilli, dotarcie do domu zajęło mi ponad dwie godziny.

A w poniedziałek musiałam iść na zajęcia. I nikt się nie oblewał wodą.





_____
* W odróżnieniu od Godzilli normalnej (tak, rodzaju żeńskiego), którą zawsze uważałam za protagonistę filmów i kibicowałam jej przy rozwalaniu Kioto, Vancouver, czy innych napotkanych pomniejszych miast i wsi.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Życie pozapolskie

Co można robić w Sewilli oprócz studiowania, zwiedzania i umierania z gorąca? No cóż, opalać się nad rzeką, owszem. A tak, moczyć się w basenie na dachotarasie również. Faktycznie, przytulać się do zimnych kamieni uniwersytetu też. Ale najlepiej iść z kolegami na piwo pod parasol. Kochani hiszpańscy fani heavy-metalu, z których każdy ma swój oddzielny zespół, a do wspólnego brakuje im perkusisty. Gdy dzień po ich poznaniu znalazłam im dwóch, w tym jednego z piętnastoletnim stażem, mianowali mnie swoim menedżerem. Jak na razie do moich obowiązków zalicza się towarzyszenie im podczas każdego okienkowego wypadu do pubu, a także okazjonalna psychoanaliza basisty przy café con leche.

Są też Włosi. Dużo Włochów. Prym wiedzie przyodziany w szalik od Armaniego Efeb, którego nienaganne maniery i hollywoodzki uśmiech uzasadniają iście bondowską popularność wśród płci niewieściej. Niżej podpisana przyznaje się bez bicia do żywionej doń słabości, powodowanej każdorazowym neapolitańskim wykrzyknięciem „KatarZyna!” przy powitaniu. Kolejny, de nomine Anioł, śpiewa w chórze i wydaje się być typem idealnym do pozowania do słitfoci typu 2: ręka nad głowę, usta w dzióbek i pysytyryk.* Choć przyznać muszę, że się czepiam trochę człowieka, krzywdy mi on żadnej nie wyrządził, poza drapaniem smoliście czarnym, trzydniowym zarostem (albo i zaledwie porannym – kto ich tam Włochów wie) przy powitalnym mua-mua.** Trzeci wyróżniający się na tle innych obywatel Italii czyni to głównie przez starannie wyłysioną czaszkę i wiecznie zabawowy nastrój. Poważnie, typ ściśle anegdotyczny. Dziewczęta natomiast są zaiste przeróżne. Jest dobroduszny elf Świętego Mikołaja incognito, dziewoja o wiecznie zdegustowanym wyrazie twarzy, nijak nie przystającym do jej aktualnego nastawienia oraz właścicielka najpiękniejszych naturalnie rudych włosów jakie w życiu widziałam. Jeden ze współlokatorów owej Pelirroja jest natomiast posiadaczem nieoficjalnego baru. Jako że nie posiada licencji, nie prowadzi ów znajomy działalności gospodarczej jako takiej, lokal natomiast służy za miejsce zbiorowisk krewnych i znajomych Królika. Imię me widnieje na ścianie przy drzwiach, zapisane niebieską kredą na wieki i dla potomności.

Pozostałe narodowości nie grupują się raczej w tak znacznym stopniu, występują bardziej jako jednostki oddzielne. Na przykład będący w Sewilli na Erasmusie, a studiujący normalnie w Niemczech Austriak, z którym dzielę połowę planu zajęć: człowiek wiecznie pogodny, bezproblemowy i zawsze wiedzący w której sali odbywa się Literatura Inglesa. Plącze się też gdzieś Francuz z maślanym wzrokiem. Czasem umawiam się na piwo z nie znającą ani słowa po hiszpańsku Greczynką, której zajęcia skończyły się niecały miesiąc po jej przyjeździe. Obecnie alegoryzuje perpetuum mobile złożone z imprez i poranków po.

Jest też, rzecz jasna, populacja mojego domu przy ulicy Goździkowej 6. Wynajmująca para z Andaluzji posługuje się hiszpańskim, którego nie potrafię nic a nic zrozumieć. Z kobitą gada mi się gorzej, bo na zębach ma niezwykle rozbudowany stały aparat ortodontyczny. Z facetem ścigam się rano do łazienki. Są też dwie Francuzki: brunetka i blondynka. Brunetka ceni sobie południowoeuropejską tradycję sjesty – stosuje ją intensywnie, kiedy tylko może. Do blondynki wprowadził się właśnie jej hiszpański chłopak: malarz po akademii sztuk pięknych, którego najnowszym dziełem jest czerwony rower złożony własnoręcznie na dachotarasie. Dalej mamy Niemkę z którą się fantastycznie plotkuje, Amerykankę o dość naiwnej wizji świata i przeraźliwym, suchotniczym kaszlu, Portugalczyka studiującego w konserwatorium – jedyną osobę w domu (oprócz Amerykanki), która mówi po angielsku oraz parę hippisów: Szweda i Włoszkę, którzy hodują na dachotarasie różne światłolubne… rośliny. Na przykład bazylię. I pomidory, rzecz jasna.

À propos strawy dla ciała i ducha, w kawiarni naprzeciwko uniwersytetu kelneruje osoba o płci do tej pory przez żadne z nas nie odgadnionej. Ogólna budowa ciała i rysy twarzy sugerują rodzaj męski, za to głos, makijaż i sposób chodzenia wskazują jednak na kobietę. Jest to przypadek być może najbardziej nierozstrzygnięty, ale bynajmniej nie odosobniony. W Sewilli można bez większego problemu dostrzec panów o brwiach zdecydowanie zbyt regularnych jak na naturalne, o oczach podkreślonych kredką, a rzęsach pociągniętych tuszem. Owi panowie w dni letnie, wymagające zrezygnowania z paru warstw odzieży, eksponują swoje ogolone łydki – w odróżnieniu od autochtonek, wśród których zdarzają się nie raz i nie dwa panie prezentujące swoje nożne owłosienie całkowicie au naturel. A wracając do zagadnienia owej nieokreślonej przynależności – jeszcze tydzień, dwa i nie wytrzymam, spytam się o imię. Ciekawe, czy zostanę posądzona o staranie się o względy. Ba, może nawet zostanie mi posłane zalotne spojrzenie spod rzęs.



 photobomb!duck

 Obiad.



_____
* Typ 1 to focia w łazienkowym lustrze, rzecz jasna.
** Gwoli ścisłości: w Hiszpanii wszyscy ze wszystkimi, zawsze i wszędzie witają się mua-mua. Prawy policzek, lewy policzek. Włosi również praktykują to wylewne powitanie, tyle że w odwrotnej kolejności. Jak można się spodziewać, doprowadza to zwykle do pociesznych sytuacji.

piątek, 25 marca 2011

Włajaż, włajaż

Korzystając z faktu, iż podzwrotnikowe słońce z pewnymi oporami, acz nieuchronnie zadomawia się w moim obecnym regionie świata, zdecydowałam się z rzeczonego regionu tymczasowo uciec.


Lekcje wyniesione z Kadyksu:
+ Wszyscy narzekający na sroki wrzeszczące po osiedlach powinni wznieść modły dziękczynne za to, że nie mają papug w parkach.
+ Każde miasto powinno wyposażyć swoją fontannę kaskadową w figury dinozaurów.
+ Na karnawał przebrać się można za absolutnie wszystko – w tym za Facebooka – ale tak naprawdę każdy będzie chciał mieć z tobą zdjęcie, jeśli będziesz duchem z logo Ghostbusters.



Lekcje wyniesione z Gibraltaru:
+ Ludzie nie pochodzą od małp. To małpy pochodzą od ludzi.
+ Nigdy nie przemycajcie Białorusinki na terytorium Zjednoczonego Królestwa.
+ Zawsze i wszędzie można znaleźć darmowe miejsce parkingowe. Trzeba tylko być wytrwałym i szukać. I szukać. I szukać…
+ Ronda są świetnym miejscem na zmylenie i zgubienie drugiego samochodu z twojej kawalkady.
+ Znakomitym pomysłem jest wybudowanie lotniska w poprzek jedynej drogi do twojego terytorium zależnego. Jakby samoloty nie mogły startować pionowo w dół z czubka Rock of Gibraltar.



Lekcje wyniesione z Maroka:
+ Lot Sewilla-Fez jest szybszy niż twój autobus do szkoły.
+ Marokańskie taksówki nie mają pasów i są magicznie rozciągliwe – do jednej wchodzi średnio siedem osób.
+ Na arabskim bazarze osiołki mają ewolucyjnie zasłużony przywilej pierwszeństwa przejazdu, wyprzedzania, wymijania i tratowania.
+ Wszyscy sprzedawcy są twoimi przyjaciółmi i dlatego dostaniesz specjalną cenę.
+ W Maroku je się palcami. Jedynym związanym z tym problemem jest to, że chciałoby się jeść garściami. A każdy piątek to ogólnokrajowy Kuskus Day.
+ Do prawdziwego hamamu chodzi się ze swoimi wiaderkami. I szamponem. I dziwną, glutowatą substancją, którą później zeskrobujesz specjalną rękawicą. A, tak, i nago.
+ Za najbrzydszą ścianą z brudnym tynkiem i belkami podtrzymującymi ją przed upadkiem kryje się kafelkowy pałac z patio z fontanną i dekorowanymi poduszkami, za to nie ma co liczyć na ciepłą wodę w łazience.



Lekcje wyniesione z Portugalii:
+ Przypadkowy wyjazd do pięciogwiazdkowego hotelu spa zawsze jest dobrym pomysłem.
+ Amêijoas à Bulhão Pato jest jednym z tych dań których nazwa powoduje, że ma się ochotę zamawiać je z lekkim uśmieszkiem wyższości. To przez te wszystkie daszki, kreski i falki.
+ W Portugalii jada się pewne owoce morza, zwane percebes. Podane, przywodzą na myśl palce u stopy szatana. Obrane, wyglądają jeszcze gorzej.


+ Wybrzeże Portugalii jest zupełnie takie samo jak w Polsce, nie ma po co jechać.

 


A Sewilla w tym czasie zdążyła rozpalić w piecu. Kafejki przy uniwersytecie już rozstawiły parasole – w celu zgoła odwrotnym niż czyni się to w Polsce. Na pasach zieleni przy rzece wyrastają endemiczne formy życia, potocznie zwane cielskami na kocykach. A ludzie naśladują zachowanie kameleonów, gwałtownie zmieniając odcień na Rouge Allure z katalogu szminek Chanel. Legendarne andaluzyjskie lato nadchodzi. Co ciekawe, mieszkańcy Sewilli są najwyraźniej takimi twardzielami, że nie potrzebują kremów do opalania. Znaleźć je jest trudno i w dodatku kosztują krocie, zwłaszcza jeśli wolałoby się mieć Niveę w psiku z filtrem 30, a nie nieokreślonej marki i faktora bloker dla dzieci z chińskiego sklepu.

Wraz z nadejściem astronomicznej wiosny, Sewilla wita pogodowe lato. I stanowczo żegna deszcz i mokre buty.


środa, 2 marca 2011

Brillos y sombras

Sewilla ma swoje blaski i cienie. Na przykład: posłusznie wstajesz rano na zajęcia – jest ciemno jak w sercu disneyowskiego antagonisty, mury trzymają jeszcze chłód nocy, a suszarka się zepsuła. Siorbiesz więc mleko z płatkami, próbując otworzyć trzy szuflady jednocześnie i sprawdzając prognozę pogody: 23°C, świetnie. Wrzucasz na siebie wiosenną kurteczkę i rozczesujesz wciąż wilgotne włosy modląc się w duchu, żeby twoja grzywka nie wykazywała podobieństwa do tej Justina Biebera, skrzyżowanej ze skocznią narciarską w Garmisch-Partenkirchen. Energicznie chwytasz klucze i w radosnej antycypacji zbiegasz po schodach na spotkanie nowego…

…mokrego, zimnego i ciemnego powiewu starych kamieni, z nutką czegoś przypominającego kościelne kadzidło. Po krótkiej chwili zastanowienia dochodzisz do wniosku iż owszem, jest to kościelne kadzidło, jako że naprawdę trudno byłoby się tu potknąć i nie trafić twarzą w próg jakiegoś klasztoru sprzedającego z okienka ciasteczka. Dochodząc do tej rewelacji w ciągu nanosekund – wszak mózg ludzki maszyną wspaniałą i do cudów zdolną jest – stawiasz pierwszy krok na średniowiecznym rękodziele kamieniarskim. Tu zaczyna się gra zręcznościowa, może nie pokroju Le Parkouru z Prince of Persia, ale Mario chyba się kwalifikuje. Otóż biedne sewilskie pieski zamieszkałe w centrum, w obliczu deficytu odpowiedniego kawałka trawy z palmą w promieniu szaleńczych 100 metrów od swego stałego miejsca jedzenia i spania, zaadaptowały się do miejskiej dżungli, pozostawiając za sobą wyraźnie ślady tejże adaptacji. Efektem bywa skomplikowany układ choreograficzny, do odstawiania którego człowiek zostaje czasem zmuszony gdy spieszy się na zajęcia.

Idziesz zatem labiryntem uliczek, przez który znasz drogę, bo jesteś tu przecież już trochę w domu. Stopień bycia tutejszym można mierzyć zwykle za pomocą pań Cyganek rezydujących zazwyczaj w okolicach Katedry. Jeśli machają na ciebie takim zielonym oregano i chcą wróżyć z ręki – jesteś dzierżącym aparat nosicielem skarpet i sandałów, jeśli ignorują – zajętym ważnymi sprawami autochtonem ze słuchawkami w uszach. Szusujesz dalej uliczkami wokół Real Alcazar, wychodzisz na ulicę przed uniwersytetem i ledwo umykasz z życiem przed cyklistami, z zaciętymi wyrazami twarzy przemierzającymi Calle San Fernando. Tramwajem nie masz się co przejmować, jest tak wolny, że wyprzedzisz go idąc tyłem.

Wkraczając do budynku Universidad de Sevilla rano i, technicznie rzecz biorąc, w trakcie zimy marzysz o rękawiczkach. Tu niby Carmen miała rolować cygara na swoim spoconym udzie; ja nie wiem skąd oni brali spocone uda w tej byłej Królewskiej Fabryce Cygar, moje tylko czasem dygocą z zimna ciągnącego od kamiennej posadzki. Musisz szybko znaleźć salę, tam jest przynajmniej trochę nachuchane.

Dwie, trzy godzinki przepadają na drzemaniu z otwartymi oczami i wreszcie jesteś w gotowości, aby odwiedzić jedną z przyuniwersyteckich knajpek, w poszukiwaniu café con leche, cerveza albo tinto de verano. Co też robisz skwapliwie przez cały czas trwania okienka, stopniowo pozbywając się kolejnych sztuk odzieży w miarę wzrastania kąta padania promieni słonecznych. Po pewnym czasie chowasz się po prostu za palmą. Gdy nadchodzi czas na kolejne zajęcia – zbyt wcześnie, jak zwykle – przebiegasz obok jednej z fontann na jednym z dziedzińców wiuwając tylko frędzlami szala na zakrętach. Godzinka więcej i można iść się powylegiwać pod palmami Real Alcazar. Albo na zakupy na Calle Sierpes. Albo na obiad do Los Coloniales. Albo do domu, opalać się na dachotarasie.

Wieczorem czeka cię botellón ze znajomymi i może trochę tańca, jeśli zachce ci się wpaść do jednego ze studenckich klubów, przy wejściu których jest odhaczana lista gości. Jeśli na niej nie jesteś – no pasa nada, masz ładny uśmiech i będziesz ozdobą klubu: prosimy, Królowa jest zachwycona – wrzeszczał Korowiow.

Ulice Sewilli nie są specjalnie niebezpieczne. Tak, mam świadomość, że kuszę właśnie licho. Niemniej jednak, spacerując nimi nie natkniesz się na pijanych panów dopalaczy (a swoją drogą: pety tu ludzie wyrzucają zaledwie w połowie wypalone, strasznie marnotrawny naród, ci Hiszpanie), tylko na goniącą cię śmieciarkę albo częściowo tarasujący drogę sikowóz – powóz sikający wodą. Czy jakoś tak. Ówże sikowóz jest wyposażony w dysze wodne z przodu i z tyłu podwozia oraz w samobieżnych panów z sikawkami, spłukujących wyjątkowo uparte odpadki w nicość. Dzięki czemu sewilskie pieski będą mogły zacząć swoją syzyfową pracę już od następnego poranka.



czwartek, 17 lutego 2011

Strefa grozy

Universidad de Sevilla jest miejscem z gotyckiej powieści. Mianowicie, ma strukturę fraktala: z zewnątrz ograniczony, od wewnątrz – nieskończony. Niezależnie którą z bram wejdziecie, wcale nie jest oczywiste, że uda wam się wydostać. Zakręcające szerokie marmurowe schody omamią waszą orientację względem kierunków świata, a identyczne korytarze poddadzą w wątpliwość wasze zdrowie psychiczne. Żywy obraz Eshera (o dziwo to całkiem w temacie, bo skubaniec nawiedził Granadę, a to niedaleko), mogliby tu Incepcję kręcić. Raz spróbowałam zejść jakimiś mniej imponującymi schodami na uboczu i znalazłam dodatkowe piętro, a na nim – katedrę wydziału-widma. O, a to wszystko nawet nie wspominając o zajęciach istniejących w planie i na stronie, a w rzeczywistości będących upiorami swej dawnej egzystencji, snującymi się smutno po zimnym, kamiennym mauzoleum. To nie koniec gotyku. Gdzie się nie ruszyć, wszędzie doppelgängery. Facet w ksero wygląda jak Vince Vaughn, tylko trochę chudszy. Na zajęciach natknęłam się na młodszą wersję Josepha Fiennesa. A ten Włoch, którego poznałam w poniedziałek, wygląda kropka w kropkę jak Adonis. Ten z mitologii, tak.

Sewilla to Andaluzja, a Andaluzja to Hiszpania, ergo: ciepło tu. Jednak jakimś cudem Uniwersytet emituje iście grobowe tchnienie. Po godzinie spędzonej nad puzzlami z planu zajęć człowiek naprawdę rzewnie wspomina rękawiczki. Jakimś dziwnym trafem w poniedziałek padał również deszcz, zatem gdy wracałam z Uniwersytetu i mój przenośny sprzęt grający podarował mi piosenkę zatytułowaną wdzięcznie i optymistycznie Rainy Monday, przeżyłam moment iście romantyczny, z otoczeniem będącym odbiciem uczuć bohatera. Ale mi się poprawiło, kiedy zobaczyłam to:



Jeżeli nie jesteście w stanie oczkami zumzumować, jest to kościół nieopodal miejsca mojego obecnego pobytu, a raczej jego czubek (kościoła, nie miejsca pobytu), a na czubku tym macie szansę zaobserwować przedstawicieli gatunku Ciconia ciconia. Także spieszę poinformować, że wiosna do Polski idzie, tylko powoli i zygzakiem.

Swoją drogą, sam fakt, iż w Sewilli PADAŁO niejako sprawił, że poczułam się tu trochę lepiej. W końcu jednak jest to jako-tako normalny kraj, zdarza się tu niespodziewana woda. To miejsce nie składa się ze słońca i pomarańczy na średniowiecznym bruku, mają też pomarańcze pływające w kwietnikach wypełnionych deszczówką!

Jedną z rzeczy, które wielbię w Universidad de Sevilla nieskończenie i bezwarunkowo jest fakt, że każde zajęcia trwają jedynie godzinę zegarową. Co więcej, nigdy nie zaczynają się punktualnie, albowiem w rozkładzie nie ma przewidzianego czasu na przerwy, także mój horario rzecze między innymi: 10-11 – Morfosintaxis Inglesa; 11-12 – Fuentes Culturales, etc. Znaczy to, iż nie dość, że jest pozostawiony margines błędu potrzebny profesorowi na stateczne przedryfowanie z jednej strony fraktala na drugą, ale też nikt nie patrzy wilkiem na studenta, który luźnym leszczem wkroczy do sali nawet dwadzieścia minut po ustalonym czasie rozpoczęcia zajęć. Mañana, zaiste.

Mam sześć zajęć. Są to przeważnie trojaczki co znaczy, że mam z nimi do czynienia więcej niż raz w ciągu tygodnia pracy. Ustalenie ich i zagonienie mniej lub więcej w okolice zagrody zajęło mi parę chwil. Od tamtej pory mój plan zajęć miał się dobrze, leżał spokojnie ułożony, jak wieloelementowe puzzle ukończone i włożone w antyramę. Natenczas onegdaj, w połowie tygodnia rozpoczęłam wiwisekcję ostatniego, szóstego zestawu trojaczków. Co nie okazało się takim dobrym pomysłem. Otóż dzieciątka te, z których jedno ma na imię Critica, drugie Literaria, a trzecie Inglesa, okazały się być podrzutkami straszliwymi. Nie dość, że nie spełniały oczekiwań, to jeszcze piły, paliły i rozprawiały o poststrukturalizmie. Jako że nie cierpię tego rodzaju pseudofilozoficznych wynurzeń, wzbudzają we mnie uczucia gorsze niż po wypiciu Fervexu duszkiem*,  postanowiłam rzucić puzzlami o ścianę i zacząć zabawę na nowo. W efekcie czego znowu zaczęłam ganiać za nieistniejącymi zajęciami. Ale przynajmniej kończę je jeszcze przed sjestą.





-----

* Nie mam nic do Fervexu, wyratował mnie z już niejednego stanu podgorączkowego. Do poststrukturalistów jako takich też nie żywię żadnej szczególnej urazy, nie irytuje mnie ich wygląd tylko to, co mają w głowach.

niedziela, 13 lutego 2011

Kryzys numero uno

Pierwsze wrażenia z Sewilli? Pomarańcze, wszędzie pomarańcze. Czasem wychodzisz z domu, a ulica wygląda, jakby przejechał nią samochód dostawczy z dziurą w pace. Nigdy nie rozumiałam, czemu Nowy Jork to Wielkie Jabłko, musiała tu nastąpić daleko idąca metafora. Natomiast zastanawiam się, czemu w Hiszpanii rzucają się tymi pomidorami, skoro to pomarańczy mają od diabła i ciut ciut. Może dlatego, że pomarańcze rzucają się na nich same. Zdarzyło mi się dzisiaj siedzieć w barze tapas i chciwie wpatrywać w pobliskie drzewo uginające się pod tymi owocami jak dziecko w podstawówce pod swoim tornistrem i czekać, aż jedna z tych pomarańczowych kulek wreszcie spadnie komuś na łeb. Nie spadła, sąsiedni stolik ocalał, odeszłam niepomiernie zawiedziona. Ale mam jeszcze czas zanim wszystkie dojrzeją. Mañana, mañana.

Tak, to było nieco in medias res, być może skuteczne dramatycznie, ale nie piszę odcinka CSI: Sevilla. Początek na początku od początku.

Wszyscy zainteresowani wyjazdem do Sewilli, czy w celu zwiedzania, czy odwiedzenia niżej podpisanej muszą wiedzieć, że kwestia transportu jest logistycznym koszmarem. Nie ma żadnego bezpośredniego samolotu z Polski, a ponieważ sewilskie lotnisko jest maciupcie – jak na stolicę Andaluzji – pozostają loty z przesiadką, bądź też dojazd z Malagi. Jako że Kasia nie może zrobić nic prostego, na moją podróż złożyła się ponadto samochodowa eskapada do Belgii, noc w Antwerpii i lot z brukselskiego Charleroi.

Lekcje wyniesione z Antwerpii:
1) Zawsze miejcie ze sobą drobne: nie większe niż eurówki (w odróżnieniu od dwueurówek, które reprezentują klasę zdecydowanie wyższą, niespotykaną w antwerpskich automatach) i nie mniejsze niż dziesięciocentówki, pariasy wstrętne*, za które nie da się nic kupić.
2) W przypadku braku drobnych, a zarazem jednoczesnej konieczności natychmiastowego zakupu biletu w automacie na przystanku w dzielnicy żydowskiej – bo nadjeżdża tramwaj – zaszczękajcie prosząco parą monet wyższej klasy i popatrzcie się z zakłopotaniem (ładniejsze określenie miny kury gwałtownie wyrzuconej z pięterka kurnika) na stojących obok dwóch młodzianów. W efekcie powinniście(nnyście) otrzymać superatę w wysokości minimum 1€ w dwudziestocentówkach.
3) To, że mieszkańcy Antwerpii nie miewają zasłon, zachęca do gapienia się z rozwartą gębą w okno naprzeciwko. Nie róbcie tego. Jego właściciel może okazać się faszystą dumnie eksponującym na parapecie swoją kolekcję pocisków. Za sąsiadów mającym stowarzyszenie młodzieży żydowskiej ‘Syjon’.
4) Piwo pije się z fikuśnych szklanek – na przykład w kształcie klepsydry – z drewnianym uchwytem który sprawia, że klepsydra ta wygląda jakby potrzebowała chodzika dla niemowląt.
5) Do piwa podaje się popcorn o smaku maggi.
6) Lotnisko Charleroi Bruxelles Sud jest położone wewnątrz terenu zaminowanego. Jest to jedyne wyjaśnienie plątaniny zakrętów, zjazdów i rond do niego prowadzących. Ewentualnie dziecko osoby projektującej drogę dorwało się do planów mamuni/tatunia i podeszło do nich entuzjastycznie za pomocą kredek i unurzanych w farbie brzegów szklanki.

Lot samolotem mógłby składać się wyłącznie ze startu. Nie to, że nie podoba mi się reszta, ale start jest po prostu najlepszy. Na lotnisku w Sewilli powitał mnie, niezależnie od tego jak tandetnie to brzmi, zapach świeżo skoszonej trawy. Co jest samo w sobie intrygujące, jako że trawnika to ja tam porządnego nie widziałam. Może rozpylają na płycie lotniska, żeby zmylić ludzi. Dlaczego? Dlaczego nie.

Pan taksówkarz był lekko nieobecny duchem, ale w łamanym hiszpańskim zdołałam mu wyjaśnić gdzie chcę jechać. Nie znał tej ulicy. Podstawiłam mu mapę pod nos i wytknęłam miejsce palcem. Sytuacja powtórzyła się podczas drogi czterokrotnie. W końcu machnęłam ręką i wysiadłam. Co to jest dla mnie, tachać trzydzieści kilo po średniowiecznych uliczkach. … Czwarta napotkana osoba wiedziała gdzie jest moja ulica, była starszym panem i nazwała mnie „chica guapa”. Przecisnęłam się przez wąskie przejście, znalazłam dom i zapukałam…

CDN (być może)





_____
* Tak, mówię o rodzaju jadowitych węży z podrodziny grzechotnikowatych w rodzinie żmijowatych, bądź też o bezpańskich psach występujących w południowo-zachodniej Azji i północnej Afryce.